1995 | W ramionach Drawy | RSTK, Gorzów, 79 s. | |
2007 | Żucie szczawiu | RSTK, Gorzów, 84 s. | |
2009 | Z gliny ulepieni | Rivia - Aleksandra Duda, ZLP, Gorzów, 64 s. | |
2012 | Stacje Drogi Krzyżowej | ZSJM Hospicjum Wilno, Litwa, 28 s. | |
2015 | Mały Paryż | ZLP, Gorzów, 242 s. | |
2017 | Ludzie i rzeki, rzeki i ludzie | RSTK, Gorzów, 92 s. | |
2019 | Żgajoki i inne opowiadania | WiMBP, Gorzów, 176 s. |
![]() |
![]() |
![]() |
W ramionach Drawy (1995) |
Żucie szczawiu (2007) |
Z gliny ulepieni (2009) |
![]() |
![]() |
![]() |
Stacje Drogi Krzyżowej (2012) |
Mały Paryż (2015) |
Ludzie i rzeki, rzeki i ludzie (2017) |
Muszla
Marian, kontynuując rozpoczętą wyprawę, na dalszą rybarkę wybrał przeciwległy brzeg Sekwany, gdyż wiadomo nie od dzisiaj, że ryby zawsze lepiej biorą po tamtej stronie. Chłopcy przeszli po drewnianym moście. Za ich plecami został plac z huśtawkami. Ogrodzony od strony rzeki i ogrodu Kiślewiczów rozpościerał się w małej niecce aż po mur sklepu motoryzacyjnego, nad którą była harcówka. Do wędkowania ustawili się vis a vis rzeźni. Najstarszy brat swoim zwyczajem zakomenderował, by Maciej dostarczył świeżych kobuchów. Ten upoważniony do noszenia wiaderka po marmoladzie, które teraz służyło do przetrzymywania złowionych ryb, odstawił przypisany mu kubełek. Wolno zszedł ku wodzie wypatrywać opancerzone w ziarenka piasku i patyki larwy, uczepione do kamieni bądź zamulonych w dnie gałęzi. Dla bezpieczeństwa Staszek poszedł za bratem. W trudnych miejscach podawał mu rękę i asekurował, świadomy powtarzanych nieustannie przez mamę słów. Bezsensownych, ale mających niezwykłą moc. Wypowiadanych tylko wtedy, kiedy słyszała o rajzie nad wodę. Owo powiedzenie mamy brzmiało tak: „Jak mi się utopicie, to mi się w domu nie pokazujcie!” I jak tu można było się utopić i na dodatek w domu nie pokazać? Pilnowali zatem, by nawet czubków butów nie zamoczyć. Maciek wpatrując się w dno, wypatrzył raptem przy korzeniach wielkiego jesionu tajemniczy przedmiot. Chłopięca ciekawość nie pozwalała dłużej medytować. Guru wędkarskiej wyprawy, podobnie jak dwóch młokosów, był ciekaw, co zacz. Do wyciągnięcia znaleziska, z wartko płynącej w tym miejscu Sekwany, Marian zachęcił Maćka. Sam trzymał swój skarb, leszczynowy kij z modrzewiową szczytówką. Staszek miał ubezpieczać brata, który przed wejściem do wody obowiązkowo zdjął tenisówki. Stojąc po łydki, obmacywał najpierw jedną ręką jaśniejące na tle ciemnego dna owo „co zacz”. Po chwili, czując się w rzeczce pewniej, zaczął obiema. Odrywanie od dna szło mozolnie. Zassane znalezisko wreszcie drgnęło i poddało się. Jeszcze kilka ruchów i mocno trzymane przez Macieja dało się, pomimo nurtu, dowlec bliżej brzegu. Wspólnie ze Staszkiem wytargał na ścieżkę tajemnicze „co zacz”. Wtedy oczom chłopaków ukazał się ociekający szlamem, porcelanowy... sracz! Muszla klozetowa, nie wiedzieć dlaczego i przez kogo potraktowana tak... kanałowo. Przez moment stali zapatrzeni w znalezisko. Marian, który nie rozstawał się z wędką, oparł ją teraz o pień drzewa. Nagle w zakamarku muszli, z którego nie bardzo mogła wypłynąć woda, coś plusnęło. Spojrzeli po sobie, ale nie było chętnego, który włożyłby rękę do środka. Najstarszy nogą poruszył wyszczerbiony klozet, który zmienił na pochyłym brzegu położenie i z wnętrza, z rdzawej otchłani wypłynęły z mułem dwa zadomowione weń miętusy. Bracia rzucili się na ryby. Większego przytrzymał Marian, a mniejszy, o rety! - Wyślizgnął się Maciejowi i poturlał do rzeki. Staszek mógł tylko westchnąć. - Taaaka ryba! – usłyszeli. Coście zrobili! - Spojrzeli na siebie i na trzymanego przez brata miętusa. - Włóż swojego do kibelka – powiedział Maciek, bo też ci się wyślizgnie. Marian spojrzał na żabi pysk ryby, zszedł do wody i nie wiedzieć dlaczego, czy ze złości, czy z rozrzutności, wypuścił ją. - Niech płynie – bąknął. Kiedyś złowię go „na prawdziwo”, na haczyk – usłyszeli. Maciej usiadł na trawie, założył tenisówki i znużony wielką wyprawą na ryby wstał, chwycił za pałąk i podniósł kubełek, w którym były dwa kobuchy. Marian, nie mówiąc już nic, uniósł leszczynowy kij, a Staszek, wsunął do kieszeni ręce. W prawej wymacał palcami coś przyklejonego do podszewki. Ścisnął opuszkami palców i oderwał cztery zadomowione tam od przedwczoraj, posklejane landrynki. - Trochę oblepione paprochami – wydukał. I przyjaźnie wyciągnął rękę. Wzięli po jednej. (Roman Habdas: Mały Paryż (fragment), 2015) |
Niczego więcej Widoków i powidoków dostatek. Ponad konarami sosen wyziewy odrzutowców, a kiedy nadchodzi mrok, świeca gasi motyle. Nie rozmyślam wtedy, przy świetle z knotka, czy ryba zjedzona z płetwami o chrupkości chipsów, miała nadto szczęścia od ćmy. Każdy ma swoje. I mi wystarcza od do. Z miesiąca na miesiąc daję radę. Nie głoduję, nie pragnę. Uciekam jedynie od tupotu i ścinających z nóg słów. I takiej mi trzeba improwizacji, takiej muzyki deszczu, który siecze podobnie, jak Niemcy Brazylię o finał. Słucham właśnie transmisji pod krytym papą Windsorem i wygrywam ów wiersz. Tutaj, gdzie nie każdy może mieć swoje rozlane okno, trzy grosze do wtrącenia i zakres radiowych fal. Niczego mi więcej. Widoków i powidoków dostatek. (Roman Habdas: z cyklu Mój Windsor)[1] |
Wynurzenia starej łodzi Całymi latami piła wprost z nieba deszczówkę. Na burtnicach mustrowała porosty, falbany glonów poniżej falującego lustra. Zbudowana z sosnowych desek (koniecznie bez sęków), wręg akacjowych, lnianego targanu mazanego smołą. Zaprawiona sztuką dychtowania przesiąkła na starość przez wypłukany ze styków szparunek. Oskarżona o próchnicę, przykuta łańcuchem do pnia olchy, wyczekuje sądnego dnia. Z pawężą przy rufie, niczym obrońcą w mowie końcowej, skrzypi o ułaskawienie. A jeśli osadzenie, to tylko recydywistów - pary wioseł w dulkach. I niechby ostatni raz dziobem na falę. Odpływają w niepamięć stare łajby. Odpływają do ziemi ostatni szkutnicy. (Roman Habdas: z cyklu Mój Windsor) |
Ludzie i rzeki niezależnie od siebie płyną rytmem przypisanego czasu. Ze źródeł w oceany. Z kołyski łona w usta ziemi. Dniami, nocami pokonują przestrzenie. Meandrują, liżą nagość zakoli, w odnogach samotności marzną. Ludzie i rzeki. Rzeki i ludzie o słońcu i księżycu przyjmują w czystość łożysk ikrę. Dają i odbierają życie... (Roman Habdas: z cyklu Mój Windsor) |
Ulica Tylna Brzękiem szkła przykryty bruk uliczki przypisanej do skupu butelek przez którą przelewało się pół miasteczka i jedna taka Cicik Marysia nie wiedzieć jakiej pozbawiona klepki oskrobane z resztek laku półlitrówki po wódce albo oleju winne niewinne spod ławek czy klombów za jedne flaszki pół złotego za drugie cały majątek (Roman Habdas: Żucie szczawiu 2007) |
Wychodząc Joli wracam gdzie ciepło kuchni gdzie soli i miodu umiar Wracam pospiesznie łaknąc pochylenia którego tyle rozdajesz Wracam klęczeć razem modlitwy mówić głośno a jednym ciałem aż po intymność Ciągle głodny Ciebie sytości nie znam (Roman Habdas: Z gliny ulepieni 2009) |
|
Wybór: Roman Habdas | |
Przypisy: [1] - cykl wierszy, powstający od 2005 roku, przygotowywanych do zbioru poetyckiego o roboczym tytule Mój Windsor |