HABDAS Roman [1956- ]
TWÓRCZOŚĆ
1995W ramionach DrawyRSTK, Gorzów, 79 s.
2007Żucie szczawiuRSTK, Gorzów, 84 s.
2009Z gliny ulepieniRivia - Aleksandra Duda, ZLP, Gorzów, 64 s.
2012Stacje Drogi KrzyżowejZSJM Hospicjum Wilno, Litwa, 28 s.
2015Mały ParyżZLP, Gorzów, 242 s.
2017Ludzie i rzeki, rzeki i ludzieRSTK, Gorzów, 92 s.
2019Żgajoki i inne opowiadaniaWiMBP, Gorzów, 176 s.
W ramionach Drawy
(1995)
Żucie szczawiu
(2007)
Z gliny ulepieni
(2009)
Stacje Drogi Krzyżowej
(2012)
Mały Paryż
(2015)
Ludzie i rzeki, rzeki i ludzie
(2017)
Muszla

Marian, kontynuując rozpoczętą wyprawę, na dalszą rybarkę wybrał przeciwległy brzeg Sekwany, gdyż wiadomo nie od dzisiaj, że ryby zawsze lepiej biorą po tamtej stronie. Chłopcy przeszli po drewnianym moście. Za ich plecami został plac z huśtawkami. Ogrodzony od strony rzeki i ogrodu Kiślewiczów rozpościerał się w małej niecce aż po mur sklepu motoryzacyjnego, nad którą była harcówka.

Do wędkowania ustawili się vis a vis rzeźni. Najstarszy brat swoim zwyczajem zakomenderował, by Maciej dostarczył świeżych kobuchów. Ten upoważniony do noszenia wiaderka po marmoladzie, które teraz służyło do przetrzymywania złowionych ryb, odstawił przypisany mu kubełek. Wolno zszedł ku wodzie wypatrywać opancerzone w ziarenka piasku i patyki larwy, uczepione do kamieni bądź zamulonych w dnie gałęzi. Dla bezpieczeństwa Staszek poszedł za bratem. W trudnych miejscach podawał mu rękę i asekurował, świadomy powtarzanych nieustannie przez mamę słów. Bezsensownych, ale mających niezwykłą moc. Wypowiadanych tylko wtedy, kiedy słyszała o rajzie nad wodę. Owo powiedzenie mamy brzmiało tak: „Jak mi się utopicie, to mi się w domu nie pokazujcie!” I jak tu można było się utopić i na dodatek w domu nie pokazać? Pilnowali zatem, by nawet czubków butów nie zamoczyć.

Maciek wpatrując się w dno, wypatrzył raptem przy korzeniach wielkiego jesionu tajemniczy przedmiot. Chłopięca ciekawość nie pozwalała dłużej medytować. Guru wędkarskiej wyprawy, podobnie jak dwóch młokosów, był ciekaw, co zacz.

Do wyciągnięcia znaleziska, z wartko płynącej w tym miejscu Sekwany, Marian zachęcił Maćka. Sam trzymał swój skarb, leszczynowy kij z modrzewiową szczytówką. Staszek miał ubezpieczać brata, który przed wejściem do wody obowiązkowo zdjął tenisówki.

Stojąc po łydki, obmacywał najpierw jedną ręką jaśniejące na tle ciemnego dna owo „co zacz”. Po chwili, czując się w rzeczce pewniej, zaczął obiema. Odrywanie od dna szło mozolnie. Zassane znalezisko wreszcie drgnęło i poddało się. Jeszcze kilka ruchów i mocno trzymane przez Macieja dało się, pomimo nurtu, dowlec bliżej brzegu. Wspólnie ze Staszkiem wytargał na ścieżkę tajemnicze „co zacz”. Wtedy oczom chłopaków ukazał się ociekający szlamem, porcelanowy... sracz! Muszla klozetowa, nie wiedzieć dlaczego i przez kogo potraktowana tak... kanałowo.

Przez moment stali zapatrzeni w znalezisko. Marian, który nie rozstawał się z wędką, oparł ją teraz o pień drzewa. Nagle w zakamarku muszli, z którego nie bardzo mogła wypłynąć woda, coś plusnęło. Spojrzeli po sobie, ale nie było chętnego, który włożyłby rękę do środka. Najstarszy nogą poruszył wyszczerbiony klozet, który zmienił na pochyłym brzegu położenie i z wnętrza, z rdzawej otchłani wypłynęły z mułem dwa zadomowione weń miętusy. Bracia rzucili się na ryby. Większego przytrzymał Marian, a mniejszy, o rety! - Wyślizgnął się Maciejowi i poturlał do rzeki. Staszek mógł tylko westchnąć.

- Taaaka ryba! – usłyszeli. Coście zrobili! - Spojrzeli na siebie i na trzymanego przez brata miętusa.

- Włóż swojego do kibelka – powiedział Maciek, bo też ci się wyślizgnie.
Marian spojrzał na żabi pysk ryby, zszedł do wody i nie wiedzieć dlaczego, czy ze złości, czy z rozrzutności, wypuścił ją.

- Niech płynie – bąknął. Kiedyś złowię go „na prawdziwo”, na haczyk – usłyszeli.

Maciej usiadł na trawie, założył tenisówki i znużony wielką wyprawą na ryby wstał, chwycił za pałąk i podniósł kubełek, w którym były dwa kobuchy. Marian, nie mówiąc już nic, uniósł leszczynowy kij, a Staszek, wsunął do kieszeni ręce. W prawej wymacał palcami coś przyklejonego do podszewki. Ścisnął opuszkami palców i oderwał cztery zadomowione tam od przedwczoraj, posklejane landrynki.

- Trochę oblepione paprochami – wydukał. I przyjaźnie wyciągnął rękę.
Wzięli po jednej.

(Roman Habdas: Mały Paryż (fragment), 2015)


Niczego więcej

Widoków i powidoków dostatek.
Ponad konarami sosen wyziewy odrzutowców,
a kiedy nadchodzi mrok, świeca gasi motyle.
Nie rozmyślam wtedy, przy świetle z knotka,
czy ryba zjedzona z płetwami o chrupkości chipsów,
miała nadto szczęścia od ćmy. Każdy ma swoje.
I mi wystarcza
od do.
Z miesiąca na miesiąc daję radę.
Nie głoduję, nie pragnę. Uciekam jedynie od tupotu
i ścinających z nóg słów. I takiej mi trzeba improwizacji,
takiej muzyki deszczu, który siecze podobnie,
jak Niemcy Brazylię o finał. Słucham właśnie
transmisji pod krytym papą Windsorem i wygrywam
ów wiersz. Tutaj, gdzie nie każdy może mieć swoje
rozlane okno, trzy grosze do wtrącenia i zakres
radiowych fal. Niczego mi więcej.
Widoków i powidoków dostatek.


(Roman Habdas: z cyklu Mój Windsor)[1]

Wynurzenia starej łodzi

Całymi latami piła wprost z nieba deszczówkę.
Na burtnicach mustrowała porosty,
falbany glonów poniżej falującego lustra.

Zbudowana z sosnowych desek (koniecznie
bez sęków), wręg akacjowych, lnianego targanu
mazanego smołą. Zaprawiona sztuką dychtowania
przesiąkła na starość przez wypłukany ze styków
szparunek.

Oskarżona o próchnicę, przykuta łańcuchem
do pnia olchy, wyczekuje sądnego dnia.

Z pawężą przy rufie,
niczym obrońcą w mowie końcowej,
skrzypi o ułaskawienie. A jeśli osadzenie,
to tylko recydywistów - pary wioseł w dulkach.
I niechby ostatni raz dziobem na falę.

Odpływają w niepamięć stare łajby.
Odpływają do ziemi ostatni szkutnicy.


(Roman Habdas: z cyklu Mój Windsor)


Ludzie i rzeki

niezależnie od siebie płyną
rytmem przypisanego czasu.
Ze źródeł w oceany.
Z kołyski łona w usta ziemi.
Dniami, nocami pokonują przestrzenie.
Meandrują, liżą nagość zakoli,
w odnogach samotności marzną.
Ludzie i rzeki.
Rzeki i ludzie o słońcu i księżycu
przyjmują w czystość łożysk ikrę.
Dają i odbierają
życie...

(Roman Habdas: z cyklu Mój Windsor)

Ulica Tylna

Brzękiem szkła przykryty bruk
uliczki przypisanej do skupu butelek
przez którą przelewało się pół miasteczka
i jedna taka Cicik Marysia
nie wiedzieć jakiej pozbawiona klepki

oskrobane z resztek laku
półlitrówki po wódce albo oleju
winne niewinne spod ławek czy klombów

za jedne flaszki pół złotego
za drugie cały

majątek

(Roman Habdas: Żucie szczawiu 2007)


Wychodząc

Joli

wracam gdzie ciepło kuchni
gdzie soli i miodu
umiar

Wracam pospiesznie łaknąc
pochylenia którego tyle
rozdajesz

Wracam klęczeć razem modlitwy
mówić głośno a jednym
ciałem
aż po intymność

Ciągle głodny Ciebie
sytości nie znam

(Roman Habdas: Z gliny ulepieni 2009)

Wybór: Roman Habdas
Przypisy: [1] - cykl wierszy, powstający od 2005 roku, przygotowywanych do zbioru poetyckiego o roboczym tytule Mój Windsor